Londyn. Krótka historia miłości od pierwszego wejrzenia :)

Widać czasem trzeba przeżyć dokładnie pół wieku, żeby odkryć swoją miłość… No dobrze, to nie będzie pikantna historia damsko–męska, to będzie o mieście. O Londynie. To będzie o tym, jak się w nim zakochałem. Serio 🙂

Emigracje nie ominęły i naszej rodziny, stąd do Londynu poleciałem w odwiedziny do młodszego syna, Kuby. Wspominam o tym z kronikarskiego obowiązku, bo co prywatne, niech prywatne pozostanie. Będzie za to o Londynie, mieście, w którym Kuba mieszka i pracuje.

Zaryzykuję, że każdy ma jakieś wyobrażenia o danym miejscu. Ja o Londynie myśli miałem mniej więcej takie „ciągle tam pada”, „szare i smutne miasto”, „Privet Drive”, „urokliwe czerwone autobusy i budki telefoniczne. Aha, i takie fajne taksówki, którymi jeździ Sherlock Holmes”… 

Niechcący też odnosiłem te projekcje do miasta, które wywarło ogromne wrażenie, również w randze „stolicy świata zachodniego” czyli do Nowego Jorku. Dzisiaj pamiętam tę aglomerację jako miasto permanentnych remontów i wszechobecnych rusztowań, tłoku, ścisku i braku białych ludzi na ulicy. Starbucksa na każdym rogu, drapaczy chmur i najpiękniejszego parku ever czyli Central Park.

Naprawdę nie wiem dlaczego Londyn wcale w moich wyobrażeniach nie był ani duży ani specjalnie piękny. Tymczasem to co zobaczyłem przez krótkie parę dni zmieniło mnie i moje postrzeganie tego miasta na zawsze. Zakochałem się 🙂

Po pierwsze – dolecieć tam jest banalnie łatwo. Ale to pewnie większość z Was wie lepiej ode mnie, ja niestety jeszcze pamiętam kartki na cukier i nie zawsze łatwo mi przychodzi korzystanie z dobrodziejstw świata w którym żyjemy 🙂 Ze Stansted za dychę autobusem i tadam, już byłem w Centrum. Liverpool Street.

Po drugie – dookoła wszyscy najprawdopodniej mówią od Ciebie gorszym angielskim. Ok, pod warunkiem, że nie miałeś słabej trójki w szkole i nie rozmawiasz z lektorem ze studio BBC 🙂 Czyli luz, dogadasz się zupełnie spokojnie, a na dodatek szansa, że rozmawiasz z Polakiem jest duża, naprawdę duża.

Po trzecie – nie widziałem w Londynie Anglii walczącej z plagą otyłości. Może dlatego, że przez parę dni deptałem wyłączenie ulice ścisłego Centrum, tak zwanej strefy 1, pewnie im dalej od Centrum tym więcej biedniejszych mieszkańców stolicy, ale tak czy siak – i w tej mierze miło zostałem zaskoczony.

Po czwarte – w odróżnieniu od NY, tłumy na ulicach były jakieś takie bardziej przyjemne. Może dlatego, ze wielorasowe, kolorowe, ale jednak z przewagą białych? Żebyśmy się dobrze zrozumieli – zdecydowanie nie jestem rasistą, kolor skóry i pochodzenie w ogóle mnie nie obchodzi. To porównanie do NY, znacząca różnica i tyle…

Po piąte – architektura tego miasta jest po prostu nieprawdopodobna. Jak wspomniałem, widziałem ułamek ułamka Londynu, ale mimo to oczarowała mnie i prostota małych domów szeregowych i pamiętające setki lat budynki Centrum. A między nimi piękne, śmiałe, niebanalne wieżowce City. Uah…

Po szóste – może powinno być „po pierwsze”, pamiętaj „śmierć nadjedzie z prawej strony”. To o tym, że jako mieszkaniec kontynentu odruchowo jesteś uważny w złą stronę drogi, ulicy, przejścia… I jak pomagają tubylcy? Ano napisami na każdym przejściu przez ulicę „Look to the right!”. Dzięki, kilka razy pomogło w ostatniej chwili 🙂

Po siódme –  ojej, ani przez sekundę, ułamek sekundy nie czułem napięcia czy zagrożenia w tym wielkim mieście. Policjantów widziałem chyba tylko w radiowozach, poza tym spokojnie i bezpiecznie. Znowu powtórzę – nie zwiedzałem dzielnic typu londyńska Praga Północ, spostrzeżenie odnosi się do Centrum, co w niczym nie umniejsza, że to dobre i fajne odczucie.

Po ósme – historia, dziedzictwo, potęga, władza na światem – to się czuje. Tu nikt nie musi nikomu udowadniać gdzie jest stolica nowoczesnego świata. Może tego, który właśnie przemija, nie przeczę, ale siłę tych fundamentów odbiera się na poziomie komórkowym wszystkimi zmysłami. Królowej nie widziałem, pozdrowiła mnie tylko z herbatki w Tesco Express. Jakoś przeżyję, i tak ją lubię 🙂

Po dziewiąte – ikony. Jechałem do Londynu bez żadnego fotograficznego projektu w głowie. Zabrałem fantastycznego Nikona D750 (polecam z czystym sumieniem!) i szkło 24-85.

Na miejscu, wszystko wskoczyło na swoje miejsce, jak zapadki w zamku – starałem się fotografować miasto, ludzi, wydarzenia łapiąc w kadr ikony tego miasta – czerwony autobus, charakterystyczną taksówkę i na koniec budkę telefoniczną. I rowerzystów. Bo…

Po dziesiąte – to miasto cyklistów. Sam nim jestem (przyznaję się jednocześnie do posezonowej miętkości, nie jeżdzę już w pogodę daleką od przyzwoitych kilkunastu stopni). Tam, co prawda grudzień, ale widziałem i cyklistów-commuterów jadących na „krótko”.

Poza tym – w ilościach hurtowych. W poniedziałek rano, miałem wrażenie że obserwuję z okna jakiś wyścig miejski, tymczasem to kolejne światła na skrzyżowaniu puszczały kolejną grupę dzielnych wielbicieli najlepszych dwóch kółek…

Zdjęcia jakie zrobiłem (również niezawodnym iPhonem 6s) i które możesz pooglądać w poniższej galerii są wybrane tak, abyś zobaczył/-ła Londyn moimi oczami. Starałem się nie fotografować pocztówek, choć oczywiści musiałem i zrobić takie zdjęcia. Jednak większość chciałem, żeby była „moja”, wypatrzona i przepuszczona przez moją wrażliwość i oko.

Mam nadzieję, że niektóre kadry spodobają Ci się i powiesz, „hmm, a to ciekawe ujęcie”. Być może zobaczysz dlaczego zakochałem się tak szybko i tak mocno. Do tego miasta będę wracał, myślę że wielokrotnie.

Jest tak wielkie, że to może być niezły projekt na resztę życia. Nazwijmy wobec tego tę galerię Vol. 1, mam nadzieję, że powstaną kolejne, stay tuned!

A tak zupełnie na koniec. Trochę to będzie smutna refleksja, a dotyczy naszego miasta, Warszawy. Wjeżdzając do niej pomyślałem w pierwszym odruchu, że ktoś zadecydował o zaciemnieniu miasta. Taka ta nasza stolica szara, ciemnawa i niezbyt piękna. Kto by pomyślał… 🙂