Jak byłem mały – a było to już dość dawno temu, nie było w naszym domu telewizora, a tym bardziej kreskówek na dobranoc. Wtedy, wyobraźnię dziecka zabierało się na przygody opisane w setkach cudowni baśni, legend, podań.
Do dzisiaj pamiętam te czarty z wierzby, starszych i młodszych synów czy rycerzy jadących wbrew złemu losowi uwolnić piękną i smutną księżniczkę…
Jedna z takich opowieści jakie pozostały w mojej głowie to podanie o kwiecie paproci, zakwitającym tylko w tę jedną, szczególną Noc.
Noc świętojańską. Tylko raz w roku, tylko dla wybranych, z nagrodą dla szczęśliwca.
Moja „noc świętojańska” wydarzyła się w dzień, słoneczny i mroźny, na dodatek nie w dniu przesilenia letniego, a dokładnie w ostatni dzień roku, 31 grudnia. Poza tym, sporo podobieństw 🙂
Otóż moja starsza córka Marysia, lat 15, ni z tego, ni z owego postanowiła jednak chętnie pozować do moich zdjęć. Poszliśmy na spacer, owszem, z aparatem, ale raczej sądziłem, że znowu zdjęcia będę robił Zosi. Tymczasem…
Zanim opowiem tę historię do końca, warto może wytłumaczyć – Marysia od dłuższego czasu nie pozwala sobie robić zdjęć. Nie będę wnikał publicznie w powody, postanowiłem to przy pierwszym „nie” uszanować i tak jest do dzisiaj.
Wyjaśnienie, ważne, numer 2 – zdjęcia które tutaj oglądacie pokazałem najpierw M. z pytaniem czy mogę się nimi pochwalić, również tutaj. Uzyskałem zgodę.
Oczywiście, jeśli zmieni decyzję, i ten post i te zdjęcia znikną. Póki co, opowiadam dalej 🙂
Jako fotograf komercyjny wykonuję różne zdjęcia. Takie które płacą moje rachunki, z niewielką ilością swobody twórczej, i takie które pozwalają mi się wyrazić jako fotograf.
Poszaleć, zrobić je inaczej, tak jak czuje je i siebie w danej chwili. Takie sa zdjęcia Marysi.
Ona zresztą była zjawiskowa. Może to ta pogoda, może to słońce, wiatr, może nostalgia ostatniego dnia w roku? Może to nasza dobra relacja i nie waham się użyć tego słowa „miłość”? Pewnie wszystkiego po trochu.
Szybko się zorientowałem, że M. kradnie show. Że słodziak i cudowna, chętna modelka Zosia nie ma w ten dzień żadnych szans. Co prawda na sam koniec zrobiłem chyba jeden z lepszych, być może takich „nowych” portretów Zosi, ale większość zdjęć z tego dnia to cudowna Marysia.
Na koniec naszej sesji, czekając na ciepłe pierogi w Z., Marysia sięgnęła po aparat (nie pierwszy zresztą raz, co mnie jakoś tam po cichu cieszy i raduje 🙂 i na karcie znalazło się też kilka moich portretów. Udanych, niech tam.
Bo wiecie, z tą niechęcią do robienia zdjęć to ja córeczkę doskonale rozumiem, nawet wiem po kim to ma 🙂 Wiem też, że warto ten opór od czasu do czasu przezwyciężyć, bo zdjęcia pozostaną. Może ktoś kiedyś będzie miał dużo radości, kiedy do nich wróci..?
You must be logged in to post a comment.